28/03/2019

"Wszystko co wiem o moim życiu, dowiedziałam się od innych" - Anna Ciarkowska "Pestki"

     Są takie książki obok, których nie można przejść obojętnie. Chce się przeczytać. Nie ‘’kiedyś”, nie ‘’przy okazji”, ale ,,teraz’’, ‘’jak najszybciej się da”. Teoretycznie, dzieje się tak w dwóch przypadkach: albo historia, znajdująca się za okładką, wydaje się na tyle frapująca, albo dostrzegamy w jej treści jakąś szczególną wartość. Właśnie to drugie sprowokowało mnie do sięgnięcia po pozycję, o której dzisiaj mam zamiar napisać. Gdy tylko przeczytałam opis, wiedziałam, że muszę się za nią zabrać i to w wersji tradycyjnej - papierowej, bo strona wizualna, w tym twarda oprawa, przyciągała uwagę nie mniej niż zawartość.

"Pestki" - Anna Ciarkowska (2019)



Intymne zapiski o uwikłaniu w powinności i konieczności, o tym, co trzeba i co należy. Opowiadania układają się w historię o dziewczynie, która wtłoczona w świat utkany ze słów matki, babci, koleżanek, nauczycielek, chłopaków, kochanków, partnerów, pełen konwenansów i zasad zaczyna kawałek po kawałku tracić swoje życie. To ślady jej próby odnalezienia się w rzeczywistości, której sztywne ramy nie znoszą sprzeciwu, inności i wrażliwości.

Codzienność składa się z gestów i słów. Czasem zostawiają one w nas mikrourazy, drobne skaleczenia, które nie chcą się goić i układają się w kolejne warstwy smutku. Czy poczucie osamotnienia jest ceną za nadwrażliwość na świat?


     Pierwsze co mnie zaskoczyło, gdy powieść znalazła się w moich rękach to objętość. Tekst został rozmieszczony dość specyficznie. Całość składa się z trzech części, które stanowią poszczególne etapy życia głównej bohaterki, a pomiędzy rozdziałami następuje przerwa jednej, bądź niekiedy pół, strony. W związku z tym, cała historia jest znacznie krótsza niż mogłaby wskazywać i tak niezbyt liczna ilość stron. Oczywiście, ta przestrzeń została wprowadzona celowo, trochę na takiej zasadzie jak czarne tło pojawiające się w filmie między scenami albo wielokropki w wierszach Norwida. No dobra, z tym ostatnim porównaniem może ‘’lekko’’ przesadziłam. A propos, pierwiastek pewnej poetyckości jest widoczny w stylu pisania autorki. Porównania, wyszukane metafory. Dla mnie osobiście trochę przyciężkie, ale zapewne znajdą swoich wielbicieli. 
Dowodem świadczącym o tym, że mamy do czynienia z prozą aspirującą do lirycznej jest już sama kreacja głównej postaci. Zostaje nam przedstawiona jako dziewczynka urodzona na granicy północy, a jej życie poznajemy z anegdot pisanych na styl zapisków z pamiętnika, tyle, że z dialogami jak w klasycznej powieści. Choć takie wprowadzenie mogłoby zwiastować, że jest to historia z pogranicza fantastyki bądź oniryzmu, nic bardziej mylnego. Bohaterka jak najbardziej żyje tu i teraz w świecie współczesnym, otoczona osobami jakich wiele. I to właśnie relacje jednostka - otoczenie stanowią tutaj główną problematykę ‘’Pestki”.

Dorosłość to wyspa, do której wszyscy próbujemy dopłynąć. (...) Byle szybciej znaleźć się na nieskończonych białych piaskach, o których tyle mówią. (..) Aż pewnego dnia dnia fala wyrzuca nas na błotniste nadbrzeże, gdzie koczują steki takich jak my. Tysiące. Większość przywyka i zapomina o oceanie. Niektórzy uparcie próbują do niego wrócić. To jest to? Czy to już? Czy jest coś jeszcze?

     Są słowa, które każdy z nas, niemal bez wyjątku, słyszał. Jak będziesz duża to zrozumiesz, nie jesteś pępkiem świata, inni mają gorzej, co wy tam wiecie o życiu... Są też takie, wypowiedziane mniej lub bardziej świadomie, których nie możemy wymazać z pamięci mimo upływu lat. Te przyjemne, które budują oraz te okrutne, które potrafią zniszczyć. Ciarkowska w tak zwięzłej formie spróbowała poddać refleksji, jaki wpływ na człowieka może mieć środowisko, utarte nawyki, schematy postępowania, pojedyncze zdarzenia, czyli zdawać by się mogło błahostki dnia codziennego. Losy dziewczynki, a później kobiety to losy kogoś kto próbuje znaleźć konsensus pomiędzy byciem sobą a tym co wypada. Prawda, że mocny temat?
       Nie tylko mocny, ale i wartościowy dla czytelnika. Nie ze względu na moralizatorski ton, bo go tu nie ma. Nie ma też recepty jak odnaleźć się w utartych konwenansach społeczeństwa. ‘’Pestki” to zbiór refleksji o nas samych, naszej mentalności, naturze człowieka, problemach, które napotykamy na różnych etapach życia i pytaniach, które każdy z nas sobie zadaje.

Nie za każdym uśmiechem stoi uśmiechnięty człowiek.

     Z drugiej jednak strony, nie potrafię jednoznacznie ocenić, co myślę o tej książce. W pewnym momencie, w ostatniej części, zachowanie bohaterki wymyka mi się z obrazu, który sobie na jej temat stworzyłam podczas czytania. Dostrzegam tam jakąś przesadę, nieproporcjonalność pomiędzy przyczyną a skutkiem, akcją a reakcją. Zastanawia mnie, dlaczego autorka zdecydowała się poprowadzić fabułę właśnie w taki sposób. Skoro postawiła na takie a nie inne zakończenie, dlaczego nie wpisała w życiorys bohaterki zdarzeń mających bardziej wyrazisty koloryt, taki którego żaden czytelnik nie odważy się zlekceważyć. Jednocześnie, tłumaczę  sobie, że być może na tym polega tytułowa pestka. Właśnie tak powstaje. Gdy brakuje nam empatii, zrozumienia, gdy próbujemy wartościować poczucie bólu czy krzywdy. A przecież wrażliwość każdego człowieka jest niewymierna. Nie powinno się porównywać prawdziwości odczuć jednej osoby z inną. Więc, może Ciarkowskiej właśnie o takie rozwiązanie sprawy chodziło. Pozwala nam najpierw poczuć podobieństwo między nami a narratorką, by następnie pokazać, że każdy z nas mimowolnie potrafi stanąć się po drugiej stronie barykady, jako ten, który rozsiewa w innych ludziach ‘’pestki’’. 
Mam kilka ulubionych fragmentów, cytatów, rozdziałów. Chociaż znalazłam tam też takie, których zasadności osobiście nie rozumiem, bardzo podoba mi się ogólny pomysł na powieść. Myślę, że za jakiś czas wrócę do niej, żeby skonfrontować pierwsze wrażenie z kolejnym. Niewykluczone, że moja interpretacja się wtedy zmieni. Dostrzegę coś czego teraz nie widzę albo zmienię perspektywę patrzenia. Póki co, zachęcam Was do przeczytania. 

_______
Opis książki pochodzi z LUBIMY CZYTAĆ.
Przytoczone fragmenty pochodzą z książki Anny Ciarkowskiej ''Pestki"

15/03/2019

Sztuka obroni się sama? W ,,Velvet Buzzsaw" na pewno!

    Nie oglądam horrorów. Tak naprawdę nie wiem, czy widziałam jakikolwiek, pomijając te z początków kina, które były zaledwie prototypami tego, co dziś ten gatunek ma do zaoferowania. Oczywiste, że im starsza produkcja, tym mniej przekonuje i  mniej pobudza wyobraźnie widzów. Powód iście prosty. Technika idzie do przodu. To co wydawało się przerażające 60 lat temu, dzisiaj będzie odbierane jako karykatura. W końcu, pierwsza mrożąca krew w żyłach scena w historii kinematografii, w trakcie której widownia wpadła w panikę,  przedstawiała… nadjeżdżający pociąg. Tym samym w 1895 roku bracia Lumière, zostali nie tylko “ojcami-założycielami” dzieła filmowego, ale też pierwszymi twórcami, którzy nieświadomie, lecz za to skutecznie zaaplikowali swoim widzom konkretną dawkę adrenaliny. Później nie było wcale inaczej. To co w zamiarze miało bawić, finalnie przyprawiało o zawał serca. Ostatecznie w XX wieku okazało się, że dobre źródło inspiracji stanowią powieści gotyckie. Ich adaptacje, ekranizacje, czy reinterpretacje to korzenie  filmów grozy. Gdyby nie pióro Mary W. Shelley nie zobaczylibyśmy na ekranie przerażających monstrum, wyobrażenia o krwiożerczych wampirach zawdzięczamy Williamowi Polidori oraz Bramowi Stokerowi, który powołał do życia samego Drakulę. Nieoceniony wkład w ten gatunek wniósł również Edgar Allan Poe budując skrzętnie motyw suspensu w swoich, później adaptowanych, dziełach. Wniosek z tego taki, iż co prawda zmienia się świat i ludzie, ale utarte w sztuce motywy, niezależnie od upływu czasu, nadal się sprawdzają. Jednakże, ta nieśmiertelność oparta jest nie tylko na tym, iż niosą one za sobą jakieś uniwersum. Istotne jest również to, że do gotowego ,,szkieletu” twórcy potrafią dodać od siebie nową jakość i ożywić go na nowo. Tylko nikt nie powiedział, że za każdym razem będzie to udana próba. 


Z Velvet Buzzsaw, filmem Dana Gliroya miałam okazję zapoznać się przypadkowo. Skusił mnie temat sztuki i szczerze mówiąc stwierdziłam, że im mniej wiem o fabule, tym ciekawszy będzie to seans. Sam zwiastun nie opiewał bynajmniej w sceny, które by miały spędzać mi sen z powiek, choć jak głosi dyskrypcja jest to horror. Zaczynając, jednak od początku…
Już od pierwszych scen bije rozmaitością barw, gwarem i swego rodzaju przerysowaniem w zachowaniach postaci. Gdyby nie znać kraju produkcji, śmiało można posądzić o nią Hiszpanię lub Amerykę Południową. Jednak, nic z tych rzeczy. Obok Jake’a Gyllenhaala na ekranie widzimy m.in Johna Malkovicha, Toni Collette czy Rene Russo, a akcja rozgrywa się w samym sercu próżnego i żądnego sukcesu Los Angeles. Trzeba przyznać, iż wizualnie kadry prezentują się ciekawie ze względu na zachowaną estetykę, różnorodność kolorów czy kadrowanie. W końcu o plastyce i percepcji tu mowa. W założeniu twórców, oparcie fabuły o klimaty związane z malarstwem miały nieść głębszą myśl. Bowiem, jest to powtórka z lekcji historii na temat idei sztuki okraszona morałem, który nie tylko wkłada film na półkę z kategorią ,,horror’’, ale przede wszystkim wbija szpilę współczesnemu, materialistycznemu  światkowi sztuki. Bezdyskusyjnie sam pomysł posiada potencjał. Jednak wykonanie to oddzielna kwestia. 
Ciekawy scenariusz, dobrzy aktorzy, gigantyczny budżet, czyli zdaje się wszystko czego potrzebuje świetna produkcja. Jak wspominałam, mam znikome doświadczenie jeśli chodzi o ten gatunek, więc tym bardziej mogę stwierdzić, że używanie w przypadku  propozycji Gliroya  określenia film grozy, bądź nawet thriller jest nadużyciem. Swoją drogą, zastanawiam się czy nie było to ostatecznie zamierzone, by uzyskać coś na wzór pastiszu. Ciężko mi sobie wyobrazić, iż na etapie realizacji montażu nikt nie zorientował się, że komputerowo naniesiony płomień nie wygląda profesjonalnie, upiory wychodzące z ram obrazów są śmieszne w swej prostocie, zamiast straszne, a scena urwanej ręki...Serio? Nie wiem, czy ze względu na braki ekonomiczne czy niedociągnięcia w pracy scenografów, ale wszystko, co miało składać się na mroczność tej produkcji, było przeraźliwie żenujące. Chyba lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby te sceny pozostały dostarczone widzom w domyśle. Autorzy zaoszczędzili by sobie kompromitacji, a wyobraźnia widzów wykreowała by te sceny bardziej wiarygodnie jak na horror przystało. 
Oprócz głównego wątku, jesteśmy świadkami pobocznych zdarzeń rozgrywających się w życiu prywatnym bohaterów. Fakt, że każdy z nich ma swoją przeszłość, wady i osobowość jest akurat plusem. Aktorzy (chyba jako nieliczni) wywiązali się ze swojej pracy sumiennie, co widać szczególnie w postaciach granych przez Gyllenhaala i Russo. Bohaterowie poboczni również postaciowo jak i aktorsko wnieśli do fabuły więcej niż można się spodziewać. Każda postać to składnik akcji oraz odmienne spojrzenie na rozgrywające się wydarzenia. Jednakże, skupienie uwagi na relacji Josephina-Morf przez ¼ filmu było nie tylko zbędne, nic nie wnoszące, ale przede wszystkim na tyle pokręcone, że zastanawia mnie kto i po co wpadł na pomysł takiego wykreowania tej dwójki. 
Nie umiem trafnie podsumować tej 1h 50 min. Mam wrażenie, że ta główna moralizatorska idea została trochę przytłoczona przez całą resztę. Przeciętny widz, raczej niekoniecznie będzie chciał poddać się, aż tak głębokiej refleksji nad tym, co zobaczył, by dotrzeć do sedna. Prawdopodobnie, jego oczekiwania oscylowały wokół wieczoru z dreszczykiem, na co liczyć się nie powinno włączając akurat ten tytuł. To nie tak, że było całkiem nudno i nieciekawie. Mimo wszystko, oglądając czeka się na finał.  Z jednej strony działo się dużo, z drugiej równie wiele zabrakło. Miało przerażać, a więcej było czarnego humoru, komizmu postaci oraz ironicznego uśmiechu. Mam nadzieje, że wszystkie te reakcje zostały jednak zaplanowane przez twórców. Lepiej jest uważać Velvet Buzzsaw za prześmiewczą satyrę na dość poważny temat konsumpcjonizmu, niż horror/thriller klasy C. A więc… pozostaje tylko zmienić etykietkę z kategorią zawartą w opisie produkcji.