Fot. Wiktor Franko |
Jak to obecnie jest z tym debiutem? Debiutant to nadal „pracownik na okresie próbnym” w oczach managerów wytwórni fonograficznych czy może w erze streamingu to jednak wydawca jest stroną, która musi zabiegać o względy nowych artystów?
Mam wrażenie, że rynek muzyczny nie znalazł dla siebie jeszcze kształtu po tej streamingowej rewolucji. Dotyczy to zarówno statusu wytwórni - jej funkcji, jej modelu biznesowego, jak i też artysty - sposobu w jaki tworzy, sposobu, w jaki buduje rozpoznawalność, w jaki zarabia. To bardzo złożona kwestia, a ja widzę raptem wąski wycinek tego świata. Nam jako zespołowi sporo czasu zajęło znalezienie wytwórni. Zainteresowanie kogoś swoim materiałem w erze tak gigantycznej nadprodukcji muzyki jest trudne. Zwłaszcza gdy mowa o pełnym płytowym materiale, a nie pojedynczych singlach. W tym sensie byliśmy przez lata stroną zabiegającą. Z drugiej strony, gdy już trafiliśmy do wytwórni Fonobo, byliśmy zaskoczeni swobodą twórczą, jaką otrzymaliśmy. Czujemy, że robimy muzykę na swoich warunkach, a wytwórnia nam to umożliwia.
Czy jest coś, czego nie wiedzieliście o tej branży wcześniej, a z czym dopiero po wydaniu singla Lepszy ląd przyszło Wam się zmierzyć?
Dla mnie pewnego rodzaju odkryciem było to, jak ważne staje się dziś wszystko to co wokół muzyki. Przez długi czas żyłem w przeświadczeniu, że muzyka sama się broni. I chyba przez długi czas rzeczywiście tak było. Nie doceniałem tego, ile wysiłku trzeba dziś włożyć w promocję, budowanie zasięgów w mediach społecznościowych. Z kolei ta obecność w mediach społecznościowych często odbywa się dziś na zasadzie fake it till you make it, budowania wrażenia sukcesu i popularności, zanim on realnie nastąpi. Nie spodziewałem się tego, że będziemy w tym nieustającym rozkroku między chęcią (i koniecznością) promowania się a niechęcią do robienia tego w taki narcystyczny, celebrycki sposób. Próbujemy jakoś się w tym odnaleźć.
Waszą twórczość klasyfikuje się jako hybrydę indie folku z popem. My jako słuchacze możemy się zżyć z myślą, że folk to stała część Wasza muzycznego DNA czy raczej należy traktować go jako tymczasowy eksperyment stylistyczny w Waszym wykonaniu?
Zdecydowanie jest to część naszego DNA, z którą nie zamierzamy się rozstawać. Sam do świata muzyki wszedłem dość niespodziewanie, z intencją robienia folku. Często powtarzałem w różnych prywatnych rozmowach, że nie chodzi mi o robienie jakiejkolwiek muzyki. Nie jest tak, że jeżeli nie wyjdzie z folkiem, założę nowy zespół grający elektronikę, albo soul. Zresztą myślę, że to właśnie ta świadomość, że folk to nasza jedyna droga powodowała, że byliśmy bardziej zdeterminowani. Z drugiej strony, na początku byłem bardzo dogmatyczny jeżeli chodzi o tę naszą folkowość. Zaczynaliśmy z typowo folkową nazwą, folkowymi inspiracjami, tekstami po angielsku. Myślę, że dziś jestem bardziej otwarty na inne brzmienia. Etykieta popowa już mnie nie przeraża.
W jakim stopniu kształt Waszego debiutanckiego albumu Rozen to efekt twórczej jednomyślności, a o ile wypracowanej sztuki kompromisu między wszystkimi członkami kolektywu?
W naszym przypadku proces twórczy wygląda tak, że to ja przynoszę na próby nowe teksty i melodie, które wspólnie aranżujemy i rozwijamy. Opowiadam zespołowi, jaką intencję miałem pisząc tekst, pokazuję inspiracje, opowiadam o skojarzeniach. Z tego punktu widzenia ta twórczość jest bardzo podporządkowana mojej wizji. Natomiast kiedy już zaczynamy pracować razem, ten proces się zmienia. Dominik, Karolina i Kacper wlewają w te piosenki swoją wrażliwość. Często te utwory ewoluują w zaskakujący dla mnie sposób, same nas prowadzą. To jest bardzo przyjemny moment, który więcej ma wspólnego z takim wzajemnym inspirowaniem, niż z godzeniem odmiennych pomysłów. Mam wrażenie, że bardzo dobrze się w zespole uzupełniamy.
Poświęćmy chwilę tekstom. Na płycie znajdziemy zarówno utwory bazujące na metaforach, opisach przeżyć wewnętrznych (Kara, Cień, Styczniowy chłód), jak i te bardziej narracyjne (Tańczyć, Lepszy Ląd, Napisy końcowe). Która forma jest Wam bliższa?
I jedne i drugie są mi bliskie, bo czerpią z moich emocji, z moich doświadczeń lub doświadczeń osób mi bliskich. Bliższe są mi chyba jednak teksty narracyjne, bo to jeden ze znaków rozpoznawczych folku. Fabuły przyciągają, pozwalają wywoływać emocje, a nie je opisywać. Pisząc, teksty fabularne staram się jednak, żeby fabuła nie dominowała nad emocją, którą chcę wywołać. Dużo bardziej zależy mi na tym, by słuchacz odnalazł w tekście swoje doświadczenia, niż by zastanawiał się, kogo dotyczy fabuła i jaki ma związek z moim życiem. Teksty fabularne lubię też za to, że pozwalają uniknąć z jednej strony banału, a z drugiej patosu. Mierzyłem się z tym, gdy przestawiłem się z pisania po angielsku na polski. Nasz ojczysty język wybacza dużo mniej.
Gdyby utwory z albumu Rozen miałyby złożyć się na powieść, jaka byłaby jej fabuła?
To pytanie ogromnie mnie cieszy, bo w gruncie rzeczy tak właśnie myślałem o tym albumie. Jak o soundtracku do jakieś większej opowieści. To dla mnie historia, w której bohater mierzy się ze stratą, która wywołuje w nim różne emocje - gniew, smutek, tęsknotę. Stopniowo jednak odzyskuje nadzieję, a jego los się odwraca. A co konkretnie tam się wydarza? Mam nadzieję, że słuchacze wypełnią tę opowieść własnymi doświadczeniami.
I tak na koniec. Jako że na ten moment jest to mój ulubiony Wasz utwór, zapytam… Skąd wziął się pomysł na Napisy końcowe?
Ta piosenka to refleksja, która wielokrotnie do mnie wracała. Wiele historii, zwłaszcza tych miłosnych, kończy się happy endem. Jakąś sceną, która stanowi obietnicę, że wszystko dobrze się ułoży. A przecież tego nie wiemy. Co się dzieje gdy z ekranu znikną napisy końcowe? Jesteśmy już skazani na szczęście? W tym tekście jest jakaś niepewność, ale i wiara, że wszystko będzie dobrze.