27/08/2018

Dlaczego nie zrecenzuję "Zimnej wojny"

     O tym, jak bardzo filmy Pawlikowskiego cieszą się powodzeniem, mówić nie trzeba. Tym bardziej, że gromkie brawa płyną nie tylko od polskiej publiczności, ale także,  jeśli nie przede wszystkim, od zachodnich krytyków i widzów. Sukces Idy zwieńczył sam Oscar, a tegoroczna Zimna Wojna świeciła laury w Cannes za najlepszą reżyserię. I o tym ostatnim filmie dziś mowa. Otóż po obejrzeniu samego zwiastuna wiedziałam, że ów produkcję zobaczyć po prostu muszę. Przyznam, że było to moje pierwsze spotkanie z reżyserem, gdyż tematyka wojenna nigdy nie była moją domeną. Przywoływanie ogromu tragedii lat ‘39-’45 działa na mnie traumatycznie, a kino daje wyrazistsze sugestie  niż opisy na kartach podręcznika do historii. W każdym razie na film nagrodzony na francuskim Lazurowym Wybrzeżu wybrałam się natychmiast po premierze, urzeczona kilkuminutową zapowiedzią. I tutaj dochodzimy do sedna postu…

Zimna Wojna
Historia wielkiej i trudnej miłości dwojga ludzi, którzy nie potrafią być ze sobą i jednocześnie nie mogą bez siebie żyć. W tle wydarzenia zimnej wojny lat 50. w Polsce, Berlinie, Jugosławii i Paryżu.* 

     To jest ten moment, w którym powinnam przejść do recenzji. Problem polega na tym, że postanowiwszy napisać tu o tej propozycji kilka słów, dotarło do mnie, iż absolutnie nie posiadam warsztatu, by móc temu podołać. Przede wszystkim brakuje mi wiedzy z zakresu filmoznawstwa. Pawlikowski praktycznie w każdej swojej produkcji podchodzi do tematu nowatorsko. Tworzy obrazy, które nawet moje niewyspecjalizowane oko uzna za odchodzące od przyjętego kanonu. Każdy kadr, równie dobrze, mógłby być samodzielnym zdjęciem. Wiele tam też symboliki, jak chociażby, znane już widzom Idy rozwidlenie dróg, które zostało wykorzystane przez reżysera powtórnie, ze względu na niepowtarzalność tego miejsca. Druga umiejętność, której mi brakuje to subtelność pióra. Moje siermiężne wypowiedzi nie pasują wytworu sztuki, aż nader subtelnego. Stąd, nie ma mowy o jakiejkolwiek recenzji. Jednak, nie wydobyć z siebie ani pół zdania, też nie mogę, ponieważ jest to zbyt wart polecenia film, by siedzieć cicho. Zatem, pozwólcie, że podzielę się moimi własnymi wrażeniami z seansu. 
        Z racji tego, że opis fabuły był lakoniczny, nie do końca wiedziałam z czym będę mieć do czynienia. Oczarował mnie czarny plakat oraz jazz w tle. Cała reszta owiana była dla mnie wielką niewiadomą. Szybko okazało się, że to co widzę przed sobą w zaciemnionej sali kinowej, to przede wszystkim, arcydzieło wizualne. Te ujęcia zanurzone w czerni i bieli same w sobie były dla mnie estetyczną ucztą. Pomijając absolutnie wszystkie inne elementy filmu, już sam obraz był czymś niezwykle klimatycznym, zjawiskowym, niemal magicznym. Budował niesamowity klimat, w którym widz chce jak najdłużej pozostać. Niezależnie od tego czy, akurat, ukazywał się na ekranie wytworny Paryż czy brudna, komunistyczna Polska. Cokolwiek by się nie działo i tak nie można było oderwać wzroku. 
        O ile żyłam w przeświadczeniu, że Joanna Kulig utalentowaną aktorką jest, o tyle o Tomaszu Kocie zdanie miałam neutralne.  Na pewno zmieniło się po zobaczeniu go w tej roli, oczywiście na duży plus. Z kolei Agata Kulesza to ten typ odtwórcy, który nawet jeśli pojawi się na taśmie na dwadzieścia minut, to i tak ze względu na charyzmę i talent będzie zapamiętany. A Borys Szyc zdecydowanie powinien być bardziej  kojarzony z takich wcieleń, aniżeli z serialowo-komediowymi postaciami. Jednym słowem rodzimych aktorów mamy dobrych, jeśli znajduje się ktoś kto naprawdę chce pokazać ich atuty. 
         Z zachodu zew wolności w postaci jazzu, zarówno ten energetyczny, jak i liryczny, niekiedy, z francuskimi tekstami. Ze wschodu, zasłoniętego żelazną kurtyną, to co nam bliskie, tożsame, a obecnie nieco zmarginalizowane, choć po cichu na nowo powracające do łask  -  pieśni i tańce ludowe. Dla mnie jako dziecka globalizacji takie zaznaczenie odrębności kulturowej w filmie współczesnym to młyn na moją wodę. A zabawa aranżami w obrębie tych dwóch gatunków pokazuje jak bardzo szeroki zakres ma muzyka. 


      Historia szalona, sprzeczna, elektryzująca. Nie tylko ślepa miłość, ale też wyobcowanie emigracji. Tytuł to nawiązanie do sytuacji politycznej, a także relacje między bohaterami. Spryt, wyrachowanie, nierozwaga, bo jak się okazuję, warunki wytyczają zachowanie. A przecież w miłości i na wojnie wszystkie ruchy dozwolone, poza tym najbardziej pragniemy tego, czego mieć nie możemy.
Nie chcę zdradzać fabuły, bo myślę, że każdy powinien zapoznać się z nią na własną rękę. Bowiem scenarzysta zostawił szerokie pole do interpretacji i w tym cały kunszt tej historii, by poszczególne fakty dotyczące filmu, dochodziły do widza po czasie.  W każdym razie oglądając, nurtowało mnie jaki, ta oto, niełatwa fabuła może mieć koniec. Punkt kulminacyjny wywołał na mojej twarzy prawdziwe zdziwienie, a definitywne zakończenie przyprawiło o osłupienie. 
         Wychodząc z kina zabrałam ze sobą pamięć o tym obrazie jeszcze na kilka kolejnych dni. 
Mogę od siebie powiedzieć, iż to co zobaczyłam jest w moim rozumieniu sztuką. Poleciłabym, mimo wszystko, każdemu, bo bez względu na upodobania tego rodzaju produkcję warto zobaczyć. Przynajmniej po to, by móc uargumentować, co się nam nie podobało. Być może nie jest to kino najłatwiejsze, dosłowne, ale jakże czarujące!
__________
Opis pochodzi z Filmwebu

21/08/2018

Dotykać życia z każdej strony...

  Nic nie poradzę na moją słabość do książek. Czytanie, przeglądanie, pożyczanie, kupowanie...Wpuść mnie do księgarni tudzież biblioteki, a zobaczysz mnie najwcześniej za dwie godziny. Powoli zaczynam przekonywać się do wersji elektronicznych, jednak, co tradycyjny papier to tradycyjny papier. Jako, że ostatnimi czasy nie miałam zbyt wielu wolnych chwil na rekreacyjne książki, zaczęłam piętrzyć sobie z nich stosik z etykietką na wakacje. Większość z nich zakupiłam okazyjnie na wszelkiego rodzaju promocjach, przecenach albo w znacznie tańszej  wersji kieszonkowej. Pozycję z którą dzisiaj przychodzę, odnalazłam w wielkim biedronkowych koszu z napisem trzy w cenie jednej. Zaciekawiła mnie w pierwszej chwili okładką, a później opisem, bowiem aktualnie najbardziej ciekawią mnie powieści z wątkiem tajemnicy, bądź niedomówień. Świadoma, że najpewniej nie jest to dzieło dekady, a raczej lekkie czytadło, wróciłam z nią do domu z myślą o chwilach, gdy nadmierne  myślenie niekoniecznie będzie pożądaną u mnie czynnością. 

Randall Wallace - Dotyk
Lara Blair, wybitny chirurg, właścicielka firmy specjalizującej się w tworzeniu sprzętu umożliwiającego przeprowadzanie nowatorskich operacji, szuka rozwiązania skomplikowanego problemu medycznego. Poznaje Andrew Jonesa, niegdyś genialnego chirurga, który obecnie z tajemniczych przyczyn nie operuje pacjentów. Mikroskopijne rzeźby, precyzyjnie wykonane przez doktora przy użyciu sprzętu chirurgicznego, świadczą jednak o tym, że nadal jest on obdarzony dającym życie Dotykiem. Lara usiłuje namówić doktora Jonesa na współpracę. Poznaje jego sekret. Sama również nosi w sobie tajemnicę. "Dotyk" to piękna i ciepła opowieść o miłości, która potrafi przezwyciężać nawet największe przeszkody.*

    Przyznam, że nigdy wcześniej nie zetknęłam się z tym autorem, ale fani filmu Braveheart. Waleczne serce kojarzą go zapewne jako scenarzystę ów produkcji. Książka nie ma ani zbyt dużego formatu, ani też nie posiada zawrotnej ilości stron, dlatego czytało się ją szybko. Bardzo odpowiadała mi narracja trzecioosobowa, która co jakiś czas przeskakiwała między bohaterami, tym samym, ukazując, co działo się u każdego z nich w czasie bieżącym. Tym sposobem czytelnik ujrzał perspektywę każdej z dwóch stron i pełny obraz świata przedstawionego. Kolejnym ciekawym zabiegiem narracyjnym były liczne niedomówienia, kiedy to narrator nie werbalizował niektórych zdarzeń czy czynów, a mimo to doskonale było wiadomo co się wydarzyło, na podstawie zachowań postaci...bądź to odbiorcy wydawało się, że wie. Od czasu do czasu Wallace igrał z czytelnikiem, podsuwając mu na nietrafione sugestie, po to by z impetem wyprowadzić go z błędu w kolejnym rozdziale. A jeśli już przy rozdziałach jesteśmy...warto napomknąć o podziale pozycji. Otóż, wszystko składa się z trzech, oddzielonych od siebie tytułami, części - Nadzieja, Dar i Cud
    Tematycznie jest to powieść o stracie, samotności, traumie, ale także o woli walki, istocie pomagania, odnajdywaniu siebie i własnego miejsca oraz kwestii być czy mieć. Wspomniany powyżej cud to jedno z kluczowych pojęć. Autor chce szerzyć głęboką nadzieję, że rzeczy niemożliwe mogą się zdarzyć - człowiek może się do nich przyczynić, ale nigdy nie będzie absolutnie doskonały, to nie on posiada władzę nad życiem i śmiercią, jego decyzyjność, zdolność całkowitej samokontroli jest ograniczona. 


Tytuł pozycji nie jest przypadkowy. Jak się okazuje Dotyk nie jest tym samym, co jeden ze sposobów odbierania rzeczywistości - układ czuciowy  określany dotykiem. A więc, czym on, napisany z dużej litery  jest i co, tak właściwie, znaczy mieć Dotyk? To autor bardzo obrazowo wyjaśnia na kartkach książki. 
     Stworzenie fabuły, niewątpliwie, wymagało od Wallace’a orientacji w zakresie neurochirurgii. Świadczyły o tym dość obfite w terminologię naukową opisy. Wątek medyczny, moim zdaniem, był najbardziej trzymającym w napięciu. Referowanie, krok po kroku, przebiegów operacji lub badań powodowało, że niepokój i świadomość ryzyka udzielały się. Podobnie zresztą jak pozostałe silne emocje, które targały bohaterami. Zilustrowane na tyle dokładnie, by czytelnik wydobył z siebie pokłady empatii. Aspektem, który stanowił dla mnie mankament to nuta patosu w niektórych wypowiedziach czy stwierdzeniach. Czasami miałam wrażenie, że postacie nadają rzeczom trywialnym  zbyt wielkich określeń. Na szczęście nie zakłócało to mojego odbioru.
       Jak mówiłam, nie jest to dzieło wiekopomne. Nie sądzę, abym kiedykolwiek miała potrzebę sięgnięcia po Dotyk ponownie. Natomiast, była to znacznie lepsza propozycja niż oczekiwałam, więc cieszę się, że akurat na nią się zdecydowałam.  Autorowi przyświecała konkretna idea, którą objaśnił w dołączonym do powieści wywiadzie i którą z konsekwencją zrealizował. Plusem było to, że nie brakowało elementów zaskoczenia, oderwania od utartych schematów, co pozwoliło dobrnąć do końca w niepewności, co do przebiegu wydarzeń. 
_______
Opis pochodzi z Lubimy Czytać.

15/08/2018

O rodzinie najlepiej w tajemnicy albo wcale

    Moja przygoda z tą pozycją zaczęła się przypadkiem - natrafiłam na rozdanie książkowe, gdzie do zdobycia  była właśnie ona. Zaciekawiona opisem zgłosiłam się i choć nie wygrałam postanowiłam zapoznać się z treścią. Nigdy wcześniej nie miałam sposobności na spotkanie z twórczością tej autorki, ale wiele opinii świadczyło o tym, że warto to zmienić. Tak więc, parę dni temu zanurzyłam się w tegorocznej powieści Doroty Gąsiorowskiej.

Dziewczyna ze sklepu z kapeluszami - Dorota Gąsiorowska
Ile tajemnic jest w stanie ukryć jedno serce i jedna rodzina?Kamelia wraz z babcią prowadzą w Krakowie rodzinne atelier z kapeluszami. Pewnego dnia w salonie pojawia się przystojny dziennikarz, zainteresowany stuletnią historią tego miejsca. Jego pytania dotykają jednak spraw, o których starsza pani wyraźnie nie chce mówić. Kilka dni później Kamelia otrzymuje od babci broszkę z zagadkową inskrypcją. Czuje, że prezent ten może mieć związek z rodzinną tajemnicą sprzed lat. Dziewczyna za wszelką cenę chce ją odkryć. Tymczasem dziennikarz zaczyna być bardziej zainteresowany piękną Kamelią niż historią pracowni. Na dodatek w życiu młodej kobiety pojawia się jeszcze jeden mężczyzna…Którą z tajemnic będzie Kamelii łatwiej rozwikłać – tę z przeszłości czy tę, która kryje się w jej własnym sercu?*

    Pierwsze na co nie dało się nie zwrócić uwagi to objętość. Liczba ponad 500 stron zapowiada, że spędzimy z bohaterami więcej czasu niż jeden wolny wieczór, a co za  tym idzie, mamy okazję albo długo delektować się rzeczywistością przedstawioną, albo do cna zmęczyć, ciągnącą się jak guma balonowa, fabułą. W moim przypadku miał miejsce pierwszy wariant. Sprawcami tak pokaźnie rozbudowanej powieści były po części liczne opisy, które z detalami wprowadzały w świat książki. Mimo iż, szczerze nienawidzę tak szczegółowo prowadzonej narracji, w tym przypadku nie sprawiała mi ona dyskomfortu w czytaniu, nie nudziła i nie powodowała, że przewijałam strony. Otóż, autorka zapraszając czytelników do grodu króla Kraka nie ma na myśli miasta smogu i tłumów turystów, a skupia się na urokach. Trafiamy do starej, majestatycznej kamienicy na dole której znajduje się stuletnie, rodzinne, eleganckie atelier kapeluszy. Obok kwitną krzewy, od czasu do czasu unosi się zapach kadzidełek, a dzień bez herbaty ze śmietanką w towarzystwie przyjaciółki domu to dzień stracony. Jednym słowem jest to sceneria, którą bardzo chętnie człowiek przemierza , zadomowia  się wśród bohaterów i nie chce ich zbyt szybko opuszczać. 
    Trzecioosobowa narracja idealnie sprawdza się przy motywie tajemnicy. Skrywane przez lata sekrety rodzinne stanowią główny wątek i są siłą napędową powieści. Autorka umiejętnie dozuje napięcie, powoli odkrywając karty. Poznajemy to co niewiadome stopniowo. Gdy mogłoby się wydawać, że historia stała się kompletna i już wszystko jasne, niespodziewanie dochodzą nieznane wcześniej fakty, które zupełnie zmieniają pogląd na sytuację. Osobiście, parę razy, podczas czytania, wydawało mi się, że potrafię przewidzieć dalszy rozwój wydarzeń, po to by jakiś czas później stwierdzić, że się grubo myliłam. Dzięki temu, powieść budzi ciekawość do ostatniej strony, gdyż dopiero wtedy można mieć pewność, że  nic nas już nie zaskoczy. 
    Kolejnym cennym aspektem książki jest wielowątkowość. Zagłębiamy się w losy więcej niż jednej osoby, mimo iż wszystkie są ze sobą powiązane. Przechodząc z wątku do wątku, niewątpliwie, nie można narzekać na monotonię. 
    Mimo, całego uroku oraz  pewnej sielskości, nie ma tu przesłodzenia. Gąsiorowska dość sprawnie opisuje emocje, a tych nie brakuje. Nastrój zmienia się na różnych płaszczyznach. Od spokoju czy harmonii, przez strach i niepewność do rozgoryczenia, żalu, bezsilności. 
    Dziewczyna ze sklepu z kapeluszami to połączenie dramatu, kryminału, powieści obyczajowej i romansu. Mnie w szczególności ujęła nieprzewidywalność i przemyślane prowadzenie akcji, gdyż w literaturze popularnej, lekkiej  ostatnio bywa z tym różnie. W przyszłości bardzo chętnie zapoznam się z pozostałą bibliografią autorki.
_________
Opis pochodzi z Lubimy Czytać

03/08/2018

To kończy się na nas

    Prawdę mówiąc, nie planowałam pisać tej recenzji. Trochę ze względu na to, iż pozycja o której dzisiaj mowa, została dawno zalana morzem opinii. A więc z troski, żebyśmy się nie utopili, zamierzałam skupić się na czymś innym. Jednak, moja konfrontacja z tą pozycją, okazała się być na tyle specyficzna, zupełnie w kontrze do wszystkich głosów, które docierają do mnie na jej temat, że zdecydowałam dodać swoje trzy grosze. Nie chodzi o prowokację w stylu a ja uważam inaczej. Raczej bawi mnie fakt, że w obliczu zachwytów czytelników  nad tą książką - łez wzruszenia, rozstroju emocjonalnego i szczerych rekomendacji w ilości masowej, ja nie mogę w dalszym ciągu pojąć tego fenomenu. Ale, od początku…


    Pod koniec zeszłego roku ukazała się na rynku nowa powieść Coolleen Hoover It ends with us. Autorkę kojarzyłam z romansów dla nastolatków i młodych dorosłych. Z jedną jej książką, z resztą,  miałam styczność odległy czas temu, ale jakoś pamięć o niej szybko mi się rozmyła i nie przeczytałam w całości. Wracając do ubiegłorocznego wydawnictwa, natrafiłam na bardzo zachęcające recenzje, opatrzone komentarzami rozemocjonowanych czytelniczek. Mowa była nie tylko o ciekawej, rozbudowanej fabule, ale przede wszystkim o wartości merytorycznej, zawierającej elementy psychologiczne. W skrócie, ów książka ma za zadanie poruszyć, zmusić do myślenia, a umieszczone tam sformułowania stanowią prawdę życiową, do której wraca się na długo po przeczytaniu. Nic więc dziwnego, że po takim postawieniu  sprawy, ochota na zapoznanie się z treścią pojawiła się u mnie błyskawicznie. Od dawna szukałam ambitnej książki obyczajowej, skonstruowanej tak, by człowiek wynosił z niej coś więcej niż zabicie czasu. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Po kilku dniach komplementowane wszem i wobec, przez panie w różnym przedziale wiekowym, It ends with us znalazło się w moich rękach…Już sam opis zapalił w mojej głowie płomyk niepewności, ale przecież widziałam cytaty pochodzące z książki (wyrwane z kontekstu), a tak liczne grono opiniujących nie może, aż tak mocno, rozminąć się z rzeczywistością. Czy na pewno?

Czasem te osoby, które najmocniej nas kochają, potrafią też najmocniej ranić.
Lily Bloom zawsze płynie pod prąd. Nic dziwnego, że otworzyła kwiaciarnię dla osób, które… nie lubią kwiatów, i prowadzi ją z pasją i sukcesami. Gdy poznaje przystojnego lekarza Ryle’a Kincaida i rodzi się między nimi wzajemna fascynacja, Lily jest przekonana, że jej życie nie może być już lepsze.
Tak mogłaby skończyć się ta historia. Jednak niektóre rzeczy są zbyt piękne, by mogły trwać wiecznie. To, co się kryje za idealnym związkiem Lily i Ryle’a, jest w stanie dostrzec jedynie Atlas Corrigan, dawny przyjaciel Lily. Kiedyś ona była dla niego bezpieczną przystanią, teraz sama potrzebuje takiej pomocy. Nie zawsze jesteśmy bowiem dość odważni, by stanąć twarzą w twarz z prawdą… Szczególnie gdy przynosi ona tylko cierpienie.
Gdyby złamane serce mogło przybrać jakąś formę, stałoby się tą książką. Odważna i głęboko osobista powieść Colleen Hoover zdobyła w 2016 roku nagrodę czytelników Goodreads Choice Awards za najlepszy romans.*
    Myślę, że kluczowe w tym wszystkim było moje nastawienie i wymagania, które nakreśliłam sobie na długo przed zapoznaniem się z treścią. Elektryzujący frazes powieść psychologiczna za mocno wbił mi się w świadomość. Otóż nie przeczę, wątek przemocy domowej, powtarzania rodzinnych schematów, czy też problemy osobowościowe ze względu na traumy z dzieciństwa, determinował fabułę. Jednak głównie jest to romans przez duże R, z całą ckliwością niektórych wydarzeń. Mimo ciemnej strony, cukier wysypuje się łyżkami, a historia przybiera dość schematyczną formę, jak na pozycje z tego gatunku przystało. Z całym szacunkiem, ale czy można odmówić naiwności i polotu takim splotom wydarzeń, gdzie przypadek sprawia, że Rycerz Na Białym Koniu, pojawia się po wielu latach, w momencie ku temu adekwatnym, dziwnym trafem wolny i gotowy, by wmieszać się w sam środek akcji? Przykłady mogłabym mnożyć, bo odrealnionych od rzeczywistości sytuacji znalazło się tam dużo. Ale, przyjmę, że taka była konwencja. 
    Wspomniany przeze mnie motyw przemocy i powielania zachowań rodzinnych był, jak najbardziej, najmocniejszym punktem całej powieści. Na początku budził zaskoczenie, potem trzymał w niepewności. Interesowały mnie reakcje bohaterki - zamknięcie w błędnym kole, naiwność, ślepa miłość. Z kolei charakterystyka bohatera, również, częściowo tłumaczyła pewne mechanizmy - skąd w człowieku może brać się nieuzasadniona agresja i czy faktycznie jest nieuzasadniona. Dlatego, mocno ubolewałam nad potraktowaniem głównego wątku w sposób tak bardzo uproszczony. Akcja powieści, toczyła się za szybko. Mając do czynienia z tak skomplikowanymi relacjami, traumami wpływającymi na psychikę, piętrzącymi się przez lata, trudno oczekiwać, że cała sytuacja, szczęśliwie, rozwiąże się na pstryknięcie palca... Chyba, że czyta się It ends with us. Wszystkie “drastyczne” momenty, autorka z rozpędu  zalewała hektolitrami słodyczy, płynącej od pozostałych bohaterów. Trochę tak, jakby obawiała się, że czytelnika oblał zimny pot przy bardziej wyrafinowanych opisach bezradności czy ogłupienia. Pomijając postać Atlasa, aż się prosiło, żeby relacje Allysy z Lily na pewnym etapie przybrały inny obrót. Przez to wszystko, historia straciła na autentyczności, dobitności. Zwroty akcji, mające zwiastować kolejne burze w życiu bohaterki, były przekoloryzowanym zbyt dużymi słowami, wiaterkiem. A szkoda, ponieważ sama problematyka zawierała duże pole do zobrazowania silnych emocji i dramaturgii. Nawet jeśli to romans. 

    Gdyby porównać nastrój zawarty w książce, romantyzm dominuje. Jest on zarówno w retrospekcjach, jak i historii bieżącej. Jego natężenie przerasta, to co miało oddziaływać silnie negatywnie, zarówno na czytelnika jak i postacie. Docelową grupie odbiorców z pewnością to usatysfakcjonuje. Jednakże, gdyby oczekiwać, że Colleen wyłamała się z sobie znanej estetyki, na rzecz realizmu  i zamiast domieszki cukru postawiła na pełną rozpaczy gorycz to nie jest zdecydowanie ta pozycja. Problemy istnieją, nikt ich nie bagatelizuje, aczkolwiek w bardzo prosty sposób zostały zneutralizowane, spłaszczone. Według mnie powstały tekst stanowi jedynie zarys historii, która mogłaby stanowić pełny zapis funkcjonowania więzi oprawca-ofiara-otoczenie.
    Nie powiem, że żałuję czasu czy pieniędzy na zapoznanie się z tym tytułem. Pomijając wszystkie niedociągnięcia i konwencję, czytało się bardzo sprawnie, ciekawość wiodła naprzód. Aczkolwiek zdecydowanie nie jest to ta propozycja, do której miałabym kiedykolwiek wrócić ze względu na walory merytoryczne albo po to, aby poczuć dreszcz emocji. Zapamiętałam ją jako przyjemną odskocznie na leniwy wieczór. O gustach i indywidualnym odbiorze się nie dyskutuje, więc nie mam zamiaru podważać odczuć innych czytelników. Natomiast jest to dobry przykład na to, że aspekty emocjonalne to taka materia, która u każdego jest pojmowana w inny sposób.
_________
* Opis pochodzi z Empik.com

01/08/2018

Dulscy trzepią dywany

  Panie Dulskie (2015)

Do Melanii (Maja Ostaszewska), wnuczki pani Dulskiej (Krystyna Janda), przyjeżdża Rainer Dulsky (Władysław Kowalski), profesor psychiatrii ze Szwajcarii. Czuje że ma coś wspólnego z kamienicą, w której mieszkają Dulscy. Zaintrygowana historią rodu Melania, reżyserka filmowa, przyłącza się do jego poszukiwań. Kolejne odkrycia przeniosą ich w przeszłość pełną tajemnic, które na zawsze miały pozostać w ukryciu. Rodzina Dulskich ma wiele na sumieniu…

   Gabriela Zapolska napisała Moralność Pani Dulskiej w 1906 r., wkładając kij w sam środek mentalnego mrowiska części Polaków. Hipokryzja, obłuda, fałsz, dwulicowość… a to wszystko w imię nienagannej opinii społecznej, pochwał sąsiadów, zazdrości koleżanek i łez wzruszenia proboszcza lokalnej parafii. Zasada jest prosta. W domu niech się dzieje, co chce – pod warunkiem, że skrzętnie zamiecione nie zaczyna wystawać spod dywanu. Ponad sto lat później przywary dulszczyzny bywają nadal aktualne. W tym cały fenomen.

Felicjan nigdy nie wychodził z domu bez pozwolenia, a u Ciebie cała rodzina chodzi po mieście nie wiadomo gdzie. A Felicjan chodził tu na spacery, dookoła tego stołu i miałam go na oku.
      Filip Bajon  poszedł o krok dalej. Jego Panie Dulskie to wizja drzewa genealogicznego Dulskich, które przetrwało do obecnych czasów. W tej rodzinie prym wiodą kobiety. Rządzą, dyktują, rozkazują, są władzą ostateczną. Żadnej z nich nie należy ignorować. W rolę pań wcieliły się kolejno: Krystyna Janda, Katarzyna Figura i Maja Ostaszewska. Pierwszy zarzut, z jakim się spotkałam przed obejrzeniem filmu to zbyt mała różnica wieku między aktorkami, aby ich kreacje babci, matki i wnuczki mogły wyjść wiarygodnie. Czy faktycznie? W moim odczuciu nie, choć charakteryzacja mogłaby być bardziej wyrazista. 
Sercem akcji jest słynna kamienica. Ciągle posiada nienaruszony przedwojenny styl. Nie wiem, czy w ten sposób starano się przywołać klimat epoki Zapolskiej, czy raczej symbolicznie przekazać, że niektóre rzeczy pozostają niezmienne, naturalnie przechodzą na kolejne pokolenia.
Babka była toksyczna, matka... przecież ja też jestem toksyczna.W takiej rodzinie żyjesz do kilku pokoleń wstecz (...) to jest moja druga teraźniejszość.

     Fabuła opiera się na trzech okresach życia bohaterów, a brak chronologii wprowadza lekki chaos. Minęła dobra chwila, zanim pojęłam, kto jest kim i co właściwie wnosi do fabuły. Jednak te przeskoki czasowe stanowią dla siebie nawzajem uzupełnienie, opowiadają kompletną historię z kilku perspektyw. Film jest połączeniem kina obyczajowego, kryminału i komedii. Nie ma banałów i ciągnięcia wątków na siłę. Sporo tam zwrotów akcji, przewrotności, elementów zaskoczenia. Natomiast trochę za mało uwagi poświęcono najmłodszym członkom rodu. Dowiadujemy się tylko tyle, że młodzi Dulscy nie mają zamiaru trzymać swojego życia prywatnego pod kluczem, skoro wystawiając je na widok publiczny, mają szansę na sławę i bogactwo. W końcu ci, którzy skrywają pod dywanem najwięcej brudów do wytrzepania, są najbardziej interesujący medialnie. 

Teraz trzeba najintymniej jak można, o sobie, o swoich rodzinach. Trzeba o tajemnicach rodzinnych, o dramatach, a jaki jest dramat w mojej rodzinie? A taki rak to jest taki świetny temat. Bardzo filmowy.

 Pytanie, czy Bajon może stawać w szranki z Zapolską? Opisując, czym dokładnie objawia się dulszczyzna XXI wieku, byłby zmuszony wbić drugą szpilę w mentalność Polaków. Wspomniana już postawa „po trupach do sukcesu” (dosłownie oraz w przenośni) niejako reprezentuje socjologiczne kuriozum dzisiejszego świata, aczkolwiek zanurzyć się w ten temat głębiej to jak porywać się na dorównanie autorce pierwowzoru. Jak wiemy, grozi to artystycznym samobójstwem, i to na oczach odbiorców.


    Niemniej produkcja jest ciekawa, o ile nie nastawiamy się na styczność z dziełem wiekopomnym. Nie jest to kino moralizatorskie, lecz saga obyczajowa, w której pierwsze skrzypce grają i ostatnie słowo mają Panie Dulskie.